Recenzja filmu

Monos (2019)
Alejandro Landes
Sofia Buenaventura
Julián Giraldo

Rajskie piekło

Jeśli ta recenzja ma mieć jakąkolwiek funkcję, jeśli ma być jakkolwiek pomocna, niech będzie po prostu wezwaniem do kina: "Monos" jest w stu procentach filmem sali kinowej, wymaga wielkiego
Reżyser "Monos", kolumbijsko-ekwadorski twórca Alejandro Landes, stawia recenzentów na dość niewdzięcznej pozycji. (Przynajmniej tych daleko za granicami swojej ojczyzny; z bliska pewnie widać więcej, i trudniej). Pan Landes nie jest może gawędziarzem na miarę Jagody Szelc, ale jak zacznie mówić, to koniec, jego opowieść okazuje się totalna, interpretacje układają się w konkretny wzór, któremu nic nie można zarzucić. Tylko że właśnie: trudno coś od siebie dodać, kiedy wszystko się zgadza.  

Mamy ośmioosobowy oddział nastoletnich żołnierzy. Bez imion, za to z pseudonimami jak z kreskówki (Rambo, Smerf, Yeti, Szwedka, Lady, Wilk, Pies i Bum-bum). Bez określonej jakąś większą opowieścią tożsamości, poza tym, co widać; nie znamy ich afiliacji politycznej (odpowiadają przed organizacją o nazwie Organizacja), nie wiemy, jak trafili do partyzantki (jest sugestia, któreś z nich mogło zostać porwane). Są na samym dole wojskowej hierarchii, opiekują się amerykańską zakładniczką w bunkrze w Andach. I to mniej więcej tyle. Połowa filmu była kręcona w Parku Narodowym Chingaza na wysokości czterech tysięcy metrów. Druga połowa – w tropikalnej dżungli, w dolinie rzeki Samaná. (Wszystko to w spartańskich warunkach: pierwszy dzień zdjęciowy zaczął się od wezwania karetki, pod koniec zdjęć sam reżyser został zabrany z planu przez pogotowie, gdy organizm odmówił współpracy z powodu przepracowania).


Landes mówi, że chociaż jego dzieło siłą rzeczy wypływa z doświadczeń kolumbijskiej wojny domowej, dzieje się poza czasem, może być filmem historycznym i postapokaliptycznym, poza opozycją przeszłość-przyszłość. Akcja rozgrywa się w rajskim piekle – utytłane w błocie nastolatki bawią się bronią automatyczną ponad pierzyną z chmur. Poza dzieciństwem i dorosłością, do pewnego stopnia także poza płcią; granica pomiędzy dziewczynami a chłopakami szybko zaczyna rdzewieć. Film nie ma jednego głównego bohatera, ale jeśli jest tu jakaś postać centralna, jest nim Rambo – napisany jako rola dla chłopca i funkcjonujący w roli męskiej (w kwestii językowej, nie znając hiszpańskiego, zdaję się na tłumaczenie), ale grany przez nastoletnią debiutantkę Sofię Buenaventurę. Czas, miejsce i normatywne wyznaczniki tożsamości zostają więc rozmazane – pozostaje jedynie naga przemoc. Psychologicznie dramaturgia filmu opiera się o pytanie, na ile wojna została przez nastoletnich partyzantów zinternalizowana, kto i na ile potrafi wyobrazić sobie ucieczkę z oddziału, jakiś świat zewnętrzny w ogóle. Przez większość czasu bohaterowie są zostawieni sami sobie, kontrolowani jedynie przez radio; dowódca odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Gra go Wilson Salazar, facet, który sam był dziecięcym żołnierzem, zdezerterował po dwudziestce z oddziału należącego do FARC (Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii), i początkowo został zatrudniony przez Landesa jako konsultant do pracy z młodymi aktorami. 

Oczywiście kiedy Landes opowiada o przekraczaniu czasu, przestrzeni i płci, i tym, jak polityczne racje ulegają w przemocy erozji, wygłasza pacyfistyczny manifest. Ale jest w tym coś z interpretacyjnego samograju, bardzo atrakcyjnego na papierze, ale jednocześnie trochę groźnego: tego typu konstrukcje łatwo stają się rozpaćkanymi alegoriami, z których trudno cokolwiek politycznego wykrzesać. I wszystko to mogłoby się rozejść w szwach, gdyby "Monos" były filmem choć odrobinę skromniejszym.



Tymczasem są filmem epickim – widowiskiem na wielkim ekranie. I jeśli ta recenzja ma mieć jakąkolwiek funkcję, jeśli ma być jakkolwiek pomocna, niech będzie po prostu wezwaniem do kina: "Monos" jest w stu procentach filmem sali kinowej, wymaga wielkiego ekranu i dobrego nagłośnienia w znacznie większym stopniu niż jakikolwiek hollywoodzki film akcji. Oczywiście jest też kolumbijskim arthouse'em, co sporo utrudnia, ale jeśli macie szczęście mieszkać w mieście, w którym "Monos" pojawią się w repertuarze, proszę trzymać rękę na pulsie. Film ma gęstość narkotycznego koszmaru. Pozwólcie, by niepokojąca ścieżka dźwiękowa Miki Levi – raz bębny, raz gwizdy, jakieś dziwne metaliczne brzmienia – zawibrowała Wam w brzuchu.

Przede wszystkim działa tu przestrzeń – szczególnie w pierwszej połowie filmu holenderski operator Jasper Wolf (Urszula Antoniak zrobiła z nim "Code Blue") wprowadza widza w stan permanentnego przechodzenia z lęku wysokości i przestrzeni w klaustrofobię. Wyrastające z błotnistych zboczy omszałe kloce bunkrów przywodzą na myśl ruiny zamków – pod nimi kłębią się szare chmury. Jest w tym coś makabrycznie baśniowego, a jednocześnie konkretnego w swoim ekstremum – ekran smakuje wilgocią, pachnie mgłą, wszechobecną lodowatą zawiesiną. Przed zimnem nie ma się gdzie ukryć – bo przecież nie w ciasnocie bunkra, który sprawia wrażenie, jakby w każdej chwili mógł się zawalić. Efekt bierze się z pracy skali – kontrastowaniu intymności, zindywidualizowanych, przemarzniętych ciał z ogromem przestrzeni, planami, które licytują się ze sobą na ogrom w sposób absolutnie przytłaczający. Może dlatego druga część filmu robi mniejsze wrażenie; jesteśmy bardziej oswojeni z obrazami dżungli, obleśnego okołorównikowego upału. Ale i tu wydarzają się niezapomniane obrazy – jak zakładniczka kąpiąca się w rzece z łańcuchem na szyi, przedziwna scena z odkrawaniem czubków kaloszy.

Marsz do kin, kto może. 
1 10
Moja ocena:
8
Laureatka IV edycji Konkursu "Powiększenie". Mieszka w Warszawie, później Grand Prix w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2018). Kulturoznawczyni, pisze o serialach telewizyjnych, filmie, literaturze i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones